Fragment

Dorzuć do mojej prowizji lwa i taczki

Zmiana mojego położenia nie uszła uwadze Pedra, który kręcił się koło mnie jeszcze w czasach, gdy sprzedawałem na ulicy noże, najpierw te tępe, do masła, a potem prawdziwe. A wymawiał to słowo z błyskiem w oku, podobny w tym do wyrafinowanego pisarza, który mnie na ten proceder namówił. Pedro rzecz jasna nigdy o Borgesie nie słyszał, Borges natomiast znał kilku podobnych, więc przepływ opowieści zachodził w jedną stronę. Załatwialiśmy razem jakieś sprawy, z reguły dziwne, pilne i bez znaczenia. On mi naganiał klientów do szachowej kawiarni, ja kilka razy przy jakichś zawiłych i nie do końca legalnych negocjacjach handlowych robiłem za obcokrajowca, który nie znał języka, ale pod koniec rozmowy nagle się odzywał w zupełnie przyzwoitym hiszpańskim. Bo Pedro miał swoją ulubioną teorię, teorię wstydu, według której klient, obmawiający jelenia za plecami, kiedy się zorientuje, że jeleń wszystko rozumie, robi się miękki i chętny do ustępstw. Czy to działało? Pedro był święcie przekonany, że tak, bo regularnie zabierał mnie ze sobą.

Długo próbowałem zrozumieć, co to za człowiek. Aż wreszcie do mnie dotarło, że są takie ryby, ślimaki i owady, które wyglądem udają, że są drapieżne albo przynajmniej niesmaczne. Jaszczurki z pozornym okiem na ogonie, muchy osówki, ryby z jasnymi brzuchami, które zlewają się z widzianą od dołu, migoczącą powierzchnią morza. Pedro taki był. Niby drapieżnik, w istocie spec od maskarady, podobny do mnie. Polubił mnie, kiedy pomiędzy jednym a drugim kieliszkiem przyznałem, że tak naprawdę nigdy nie byłem mistrzem Polski, że to sławetne wyzwanie po turnieju w Juracie, którym zdobywca tytułu niespodziewanie zaszczycił mnie, przybysza znikąd, i w dodatku przegrał, że ten wspaniały, westernowy scenariusz w istocie nie miał żadnej oficjalnej mocy. Ot, dwóch mężczyzn w kawiarni, zupełnie jak tutaj. Pedro powiedział: nie szkodzi, od tej pory nazywać cię będę: maestro, bez kraju, bo właściwie jesteś bezpaństwowiec. I tak zostało.

Po roku tej dziwnej przyjaźni w końcu zebrałem się na odwagę i zapytałem go, czy by nie pomógł wydostać mojej żony z getta. Szczerze mówiąc, rozmowę zacząłem nie najlepiej, mówiąc ogólnie o kobiecie z Europy, a Pedro w pierwszym odruchu odpowiedział, że doskonale wie, gdzie trzeba jechać, i że tam takich kobiet jest na pęczki. Albo kogo zapytać. Cwi Migdal policja zlikwidowała wprawdzie ładnych parę lat temu, no ale ludzie, przecież oni nie zniknęli. Zawsze i wszędzie znajdzie się ktoś, kogo można zapytać o kobietę, tylko czasami szukać jest trochę trudniej. Jeśli nie umiem, w co on ani trochę nie wierzy, wówczas on chętnie pomoże. Pedro wie.

Gdy wyjaśniłem, że chodzi o żonę, pokręcił głową i demonstracyjnie posmutniał, przybierając wyraz skrzywdzonej niewinności. A ja mówiłem dalej, że oczywiście bym pokrył wszystkie jego wydatki, bilety i hotele i co tam jeszcze chce. Może nie od razu, ale to moje i Guimarda przedsięwzięcie (celowo zamieniłem tym razem kolejność nazwisk) rozwija się wspaniale, więc nie będzie problemu. A jemu zawsze łatwiej byłoby dokonać takiej sztuki niż polskim albo żydowskim podludziom.

– Ay, właśnie tego jednego nie mogę dla ciebie zrobić. – Pedro pochylił głowę, obraz skruchy. – Nie żebym się bał tej waszej europejskiej wojny, albo polskiego zimnego klimatu, nic z tych rzeczy, tu sobie poradziłem i wszędzie sobie poradzę. O, taki drobny przykład: wiem, ile byś mógł zapłacić, cała ulica mówi, że nie sprzedajesz już noży, tylko ubezpieczenia. Dla ułatwienia możemy nawet przyjąć, że by mi się proponowana suma spodobała, bo w słusznej sprawie mógłbym działać taniej. Tylko jest problem, mały, malusieńki, taki że o nim na co dzień nie myślę, ale akurat w tę jedną awanturę z jego powodu nie wejdę. Nie da się, bo nie wolno mi opuszczać kraju, czekam na proces. Za co? Za niewinność. Ale to dłuższa opowieść, w gardle od niej zaschnie, mnie od gadania, a tobie ze śmiechu, lepiej gdzieś usiąść, byle nie na tych schodach, ale gdzieś, gdzie podają zimne piwo. Chodźmy!

Knajpa była obskurna, ukryta jak gdyby w szemranym magazynie, suterenie czy kotłowni, a w każdym razie ściany miała umazane czymś czarnym. Pod ścianami stały ławy niechlujnie zbite z desek i brudne stoły, a wokół nich kłębili się ludzie. Zdawało mi się, że nie zdołamy nawet wejść w ten gęsty tłum, ale Pedro zamachał tylko do kogo trzeba, a ludzie się rozstąpili i stolik się znalazł. Jeśli opowieść wymagała tyle zachodu, pomyślałem, niech chociaż będzie tego warta.

– Rozumiesz, bracie, ja mam taki barak, w którym trzymam na handel szwarc, mydło i powidło, a czasem, jak mi szczęście wyjątkowo dopisze, to nawet – tutaj westchnął – prohibicję. No, różne rzeczy, za które państwu nie zapłaciłem, kiedy za dużo sobie zaśpiewało, chyba nie muszę tłumaczyć szczegółów, prawda? Jakbyś chciał, kiedyś możesz do mnie zajść, tylko uprzedzam, dzielnica jest podejrzana, i to mnie właśnie wpakowało w kłopoty. Pchali się różni tacy przez ogrodzenie do mojej szopy, kradli, jednego to musiałem wprost pijanego z magazynu wygonić, nawet nie kijem, od razu kawałkiem deski, bo się rzucał. Stróża najmować nie chciałem, bo wiem z doświadczenia, że by się prędzej czy później z tamtymi dogadał, jeszcze nie zapomniałem, jak sam wszedłem w ten biznes, jeżeli wiesz, amigo, co mam na myśli. Pamiętaj: tylko na myśli, bo nie mówię ci nic, a co tam sobie wyobrażasz, świadczy tylko o tobie, wstydź się.

W tym miejscu niespodziewanie klasnął mi tuż przed twarzą, a gdy się odchyliłem do tyłu, zaśmiał się:

– O tak, lepiej nie wkładać nosa w takie śmierdzące sprawy. A tam, w tamtej dzielnicy, to pchają się z całą głową, przez dziurę w płocie, przez okno, przez drzwi do szopy, a jak zamknięte, to próbują znaleźć obluzowaną deskę, taką o której byś nawet nie pomyślał, i wpełzają. Rozumiesz, że mi się to nie podobało. Najpierw kupowałem psy, najlepiej duże i czarne, wołałem na nie El Diablo, cały dzień, głośno, aby wszyscy słyszeli. Ale psy głupie, są na nie sposoby. Jednym wystarczy dać kawałek kiszki, który takiego kundla potrafi zająć na długo, a dwa na jeszcze dłużej, bo się o niego pogryzą. A jak się boisz, to szykuj od razu kiełbasę z tłuczonym szkłem. Podrzucasz dwie godziny wcześniej i jedyny problem, że potem musisz patrzeć na efekty. A jak się u was zabija psy, amigo?

Zdążyłem się już nauczyć, że w Argentynie mieszka także i taki gatunek mężczyzn, który kocha rozmawiać o krwi pod jakąkolwiek postacią. Wszystko jedno, czy trafisz wtedy na pisarza, czy na opryszka, należy odpowiadać szybko, zdecydowanie, w tym samym duchu, ażeby pokazać, że jest się jednym z nich.

– Zapytaj lepiej po co. Zabija się normalnie, pałką, obuchem od siekiery, co się trafi. Ważny jest smalec. Okłady z psiego sadła na nasze – tu mrugnąłem – narodowe choroby, grypę czy mocne przeziębienie.

– Aż kiedyś się trafiła okazja – kontynuował, jakbym nic nie odpowiedział – z takich, co to o nich mówią, że jedna za milion. Wiesz może, jak rzadko cyrk bankrutuje i się zamyka? Tu ludzie lubią chodzić do cyrku, więc jeśli taka wesoła buda sobie nie radzi, wtedy musi mieć albo głupiego zarządcę, albo zupełnie nieprawdopodobnego pecha. A tutaj właśnie taka pechowa banda przyjechała do Buenos na ostatnie występy. Właściciel się zestarzał, jedna trapezistka zaciążyła z klaunem i oboje uciekli, druga nie nadawała się już do niczego, ciągle płakała, bo to był jej wybranek. A nawet gdyby była w dobrej formie, amigo, to powiedz, po co w cyrku jedna trapezistka? Sama siebie nie złapie, więc nie poleci, zostaje tylko fiku-miku na wysokości, na takiej większej huśtawce, nic efektownego. Jeszcze pogromca zwierząt zapił się na śmierć, a reszta trupy grała tylko po to, żeby w ogóle zobaczyć zaległe wynagrodzenie, co się zbierało przez parę ostatnich miesięcy.

Potwierdziłem, że taki zbieg okoliczności mógłby rozłożyć nawet najlepiej pomyślany biznes. Pedro po raz kolejny zanurzył w piwie wąsy, strząsnął z nich pianę, a potem skrzywił twarz jak do płaczu.

– Dyrektor miał łzy w oczach, kiedy ze mną gadał, jak najkorzystniej można sprzedać namiot, i ciągle jęczał, że nie wie, co zrobić ze zwierzętami. Wiadomo, handel jest handel, więc słuchałem, chociaż po prawdzie miałem tego dość, i przez tę moją niechęć piliśmy trochę za dużo, on na smutno, niemalże płacząc do kieliszka, ja coraz szybciej, żeby w tym gadaniu wymusić choćby najdrobniejszą przerwę. Bo on nawijał, jakie foki są słodkie, a przecież to się karmi śmierdzącymi śledziami, ale nieważne, są słodkie, kiedy łapią te śledzie w locie i wyglądają wtedy, cholerne mokre bestie, jakby się uśmiechały pod wąsem, przez chwilę, zanim je znowu zakryje brudna woda. Albo jak lew się łasi, jak się przewraca na plecy. A ja już wtedy miałem dobrze w czubie, to zapytałem, jak takiego lwa trzymać. Normalnie, mówi, jak większego kota, tylko mu trzeba mięso wozić taczkami. Może być stare albo odpady od rzeźnika, taczki są małe, trzeba tylko zakryć dno, po tym poznaję, że porcja wystarczy. I ja w ten sposób od słowa do słowa samego siebie, amigo, zdołałem oszukać. Czułem się jak król świata. Wiesz jak to jest powiedzieć „dorzuć do mojej prowizji lwa i taczki”? Musisz kiedyś spróbować, mówię ci, jak ci się trafi taką budę ubezpieczać.
– Prawda, musiałeś czuć się jak caudillo.
– Tylko się potem człowiek budzi następnego ranka, głowa mu pęka i tłucze się w niej myśl, że musi dla takiego przerośniętego kota przygotować legowisko, piach, wiadro z wodą, wikt, i tak codziennie. Poszło to szybko, tyle że przy załatwianiu wszystkiego raz myślałem, jaki numer wyciąłem całej złodziejskiej ferajnie, a raz, że jednak siebie załatwiłem na cacy. No ale lew był stary, gubił sierść, więc pomyślałem, że problem skończy się po dwóch, najwyżej trzech latach, a opowiadać o tym będą do końca mojego życia, i potem też: nie żyje ten, co kupił lwa. I w tym sensie to całkiem dobra inwestycja, żadne blizny nie dadzą podobnej renomy.
– Chyba że takie, co właśnie lew zostawił.
– Nie, w gruncie rzeczy to spokojne zwierzę, chociaż z początku nie wiedziałem, czego się spodziewać. Ale kiedy już wszystko było gotowe, i zajechała na podwórze ciężarówka z klatką, pozasłanianą jakimiś czarnymi szmatami, że nawet ulicznicy nie chcieli za nią biec, bo wyglądała gorzej niż karawan, to byłem więcej niż zadowolony. Kapitalna przygoda: stoję na podwórzu jak przed jakąś corridą, tyłem do słońca, które zachodzi za magazynem, w jednej ręce płat mięsa, a w drugiej pistolet, i to odbezpieczony, bo przecież nie wiedziałem, jak się to wszystko potoczy. Tamci, jak tylko dostali pieniądze, to zdjęli klatkę, odsłonili szmaty, cholernie długim sznurem, stojąc już na pace, podnieśli kratę i tyle ich widziałem. Samochód ruszył ostro, zaraz zasłonił go prześwietlony czerwienią tuman kurzu, który się za nim poniósł. A zwierz nie chce wyjść, podnosi tylko głowę i gapi się na mnie. Stary był i na pysku prawie biały, z brzucha mu zwisał luźny płat skóry, brudna sierść kołtuniła się za uszami, a żebra mógłbym liczyć, ale zawsze to lew. Więc wymyśliłem, że podejdę inaczej, z mięsem nie w ręku, a na jakimś kiju. O mało mi go nie wyrwał, ale utrzymałem, i pewnie przez to nabrał do mnie respektu.

Kiwnąłem tylko głową, że dobrze to rozegrał. Robiło się już późno, a po całym dniu bezskutecznego załatwiania spraw opowieść mnie męczyła. Nie przez to, jaka była, ale dlatego, że dostawałem ją zamiast spodziewanego rozwiązania najważniejszego problemu w moim życiu, jak dobrą nawet wódkę na pusty żołądek.

– Najlepsza z tego wszystkiego była pierwsza noc, którą spędziłem na stryszku, zaopatrzony w lornetkę. Siedziałem cicho, lew poburczał trochę, nasrał na środku podwórza, a potem też się położył. Ale gdy jakiś chłopak, chudy i zwinny jak cień, w ciemnym ubraniu od cienia właściwie nieodróżnialny, zaczął wdrapywać się na ogrodzenie, lew zbudził się, i nawet nie ryknął, tylko, jak to opisać, z półzamkniętego pyska wydobył taki bulgot, jakby się gęsta smoła zaczynała gotować. Złodziej spadł z płotu, i miał przy tym szczęście, bo nie na moją stronę.
– Rozumiem, że potem zrobiło się spokojniej? – powiedziałem, ażeby powiedzieć cokolwiek.
– Nie. Bo kradzieże zupełnie ustały, lecz zamiast tego zrobił się u mnie cyrk, znaczy publika stawała wzdłuż płotu, ktoś odważniejszy ciągnął po nim kijem, sztachety klekotały jak żebra umrzyka, lew ryczał, zgromadzeni bili brawo, albo rzucali na podwórze co popadnie, czasem kamienie, czasem coś do żarcia, dobrze że lew rozróżniał i się nie udławił. Na początku ganiałem to towarzystwo, ale w końcu i ja się przyzwyczaiłem, i oni, i nawet mojego pupila zaczęło to chyba nudzić. Poznać to było po tym, że dalej ryczał i kłapał pyskiem, bo przecież tego chcieli, ale już na leżąco. I wszystko toczyło się w zupełnym porządku aż do dnia, kiedy przyszedłem do magazynu, wokół którego było dla odmiany zupełnie cicho, a po podwórzu ciągnęła się brunatna smuga, na końcu której leżał nadjedzony trup.

Oczekiwał reakcji, nie miałem pojęcia jakiej, więc uderzyłem otwartymi dłońmi w stół. W lewą wbiła się drzazga, zacząłem ją wysysać, a Pedro uznał widać, że to jakiś gest, który przywiozłem z dalekiego kraju, jakaś, bo ja wiem, pantomima o ludzkim mięsie.

– Policja, naturalnie, lwa od razu sprzątnęła. A potem przeprowadziła błyskotliwe śledztwo, z którego wynikało, że cyrkowy dozorca, czyli poprzedni opiekun zwierzęcia, miał w życiu zasadniczo dwie pasje: mocny alkohol oraz lanie lwa po nosie, bo tam najbardziej boli, za byle przewinienie. W ten sposób lew wyrobił w sobie, jak to ci spece mówią, odruch warunkowy, że ktoś napity zaraz zechce zrobić mu krzywdę. Chyba nie muszę dodawać, że nieszczęsny złodziej wlał w siebie dla kurażu niejeden kieliszek.
– Jak to sprawdzili? – zapytałem.
– Nie wiem. Ale gdyby znaleźli nas, odpukać, zażywających nocnej kąpieli w porcie, tyle że dziwnie długo i twarzami do dołu, to pewnie też by potrafili stwierdzić, że wcześniej coś wypiliśmy. Nauka, bracie, nauka!
– Niby dlaczego ktoś miałby nas tak wykąpać?
– Ciebie, bo gadasz ze mną. Mnie rodzina tego gościa, z którym się lewek za ostro zabawił. Ale to wtedy, jeżeli uznają, że ich adwokat pracuje za wolno. Na razie wynajduje jakieś kruczki, że niby licencji na trzymanie dzikich zwierząt nie miałem, czy że stworzyłem publiczne zagrożenie dla życia. Publiczne, dobre sobie, na prywatnym terenie!

Myślałem, że rozmowa ma się ku końcowi, i jeszcze tylko chwilę pokiwamy głowami, a potem rozejdziemy się każdy w swoją stronę, zataczając się szeroko od chodnika do chodnika. Tymczasem Pedro rozparł się na krześle, odsuwając od blatu krępy korpus i trwając tak przez chwilę w pozie zwycięzcy, bo też jego opowieść smakowała wygraną. Po chwili z jego strony padło jeszcze jedno pytanie, potem następne, a ja się rozgadałem, prawdopodobnie za bardzo.

– Tak było ze mną. A ci twoi kumple, którzy grają w szachy, o których wciąż powtarzasz, że to ciekawi ludzie, co oni dziwnego mogliby kupić?
– Krowę. Melancholijne, wielkookie zwierzę rasy holenderskiej.
– Wiem, jak wygląda krowa. Pytałem: co dziwnego.
– Wyobraź sobie, że ty nie jesteś Pedro, który równie dobrze odnalazłby się na rancho, co w miejskiej dżungli, ba, który lwa nawet do niej potrafił sprowadzić. Nazywasz się… mniejsza o to, nazwiska nie są ważne. Jeśli ich nie znasz, nie powiedzą ci nic. Jak znasz, to jeszcze gorzej: nie zwrócisz uwagi na to, co mówię, przytłoczony tym wszystkim, co wiesz, co myślisz o posiadaczu nazwiska, który w takiej sytuacji przestaje być osobą. Zacznę więc bez tych pustych grzecznościowych tytułów.
– Jasne, zaczynaj, noc jest jeszcze młoda.
– To zamknij oczy i zacznij sobie wyobrażać, że jesteś stworzeniem miejskim, kursującym pomiędzy stolicami Europy, gwiazdą wieczoru na każdym balu rosyjskich emigrantów. Mistrzem świata, który godzinę po zdobyciu tytułu raczył powiedzieć coś złego o państwie-potworze, które zabrało im służbę, srebrne łyżeczki i domy. Było to dawno, nikt nie pamięta tych słów, które natychmiast podchwyciła prasa, i które przez kolejny rok niosły cię z rautu na raut, wpierw od kieliszka do kieliszka, a potem od butelki do butelki. Nie żebyś wcześniej nie lubił wlewać w siebie trunków, po prostu wreszcie miałeś na to dość okazji. Czasem się boję, że ze mną też tak będzie.
– Nie będzie. To pułapka na tych, których życie jest wąskie. Którzy mogą wybierać tylko między butelką a tamtym drugim, cokolwiek ważnego w życiu robią – uspokajał mnie Pedro.
– Mistrz był właśnie taki. Wróć, zamknij oczy raz jeszcze: jesteś taki, ale przez pierwszy rok nie ma to większego znaczenia, bo możesz się rozprężyć, jakbyś po wyczerpującym wyścigu powoli truchtał rundę honorową. Poza tym jesteś bardzo zajęty znajdowaniem oficjalnych powodów, dla których to nie może dojść do rewanżu – zwłaszcza, że ten, którego pokonałeś, otrząsnął się z porażki, goni cię na turniejach, a po jego grze nie znać, byś go złamał, odebrał wolę walki, jak ci się w końcówce meczu bezpodstawnie roiło. Po trzech mniej więcej latach takich kontredansów uznajesz, że należy pokazać się światu. Na przeciwnika wybierasz innego emigranta z Rosji. Ogrywasz go tak, by nikt nie miał cienia wątpliwości, kto jest mistrzem świata, sztuczkę powtarzasz dla pewności za czas jakiś. A kiedy chcesz powtórzyć numer po raz trzeci, wówczas pojawia się inny pretendent do tytułu. Skromny Holender, profesor matematyki, który nie umie toczyć salonowych rozgrywek i zgadza się na wszystkie twoje wygórowane warunki. Tym cię rozbraja, wygrywa po raz pierwszy, doprowadzając do meczu, który wszystkim, ciebie nie wyłączając, i tak wydaje się rozpaczliwie nierówny.
– Co dalej? – pyta Pedro z komicznie zamkniętymi, wypukłymi powiekami. Pedro, który nie jest już Pedrem, a sobowtórem wielkiego mistrza.
– Holendra także próbujesz pokonać z marszu, jak poprzedniego, między przyjęciami, ale coś się zacina. On się przygotował i gra czarnymi niemodną obronę, przez którą myśleć musisz wcześniej niż zazwyczaj, i cię to męczy. Co prawda kiedy wygrywasz, przychodzi ci to lekko, za to przeciwnik, żeby cię pokonać, zwycięstwo musi wyrwać ci trzy razy, w otwarciu partii, w grze środkowej i w końcówce, kiedy dosłownie z niczego potrafisz wyczarować ostatnią linię obronnych zasieków – lecz wynik meczu wciąż jest niepokojąco bliski. A wtedy zaczynasz zauważać także inne rzeczy. Że jesteś znużony, najchętniej spałbyś nawet po dziesięć godzin, a tak się nie da. Sprawia to osobliwa organizacja rozgrywek, po każdych czterech partiach przenoszonych do innego, zazwyczaj boleśnie podobnego miasta. W tym podobieństwie nie zgadzają się jednak szczegóły. Droga z hotelu na salę gry raz w lewą stronę skręca, a raz w prawą. Droga do szynku, czy jak tam ów przybytek nazywają w tym płaskim, uładzonym kraju, plącze ci się tak samo. Powrotna jeszcze bardziej. Trudno ci znaleźć jakiś punkt zaczepienia, wiesz, trasę spacerową, wieżę małego kościółka, rozłożyste drzewo na rynku, słowem cokolwiek, by nadało sens planowi miasta. Jak już znajdujesz, pakują cię w pociąg, do rozpaczliwie pustego przedziału pierwszej klasy. A czynią to z orkiestrą i honorami, po czym zabawa zaczyna się od nowa. Jeśli ma to dla ciebie jakieś znaczenie, przestajesz lubić również instrumenty dęte i prymitywną wesołość talerzy. Jeśli nie ma, to dosyć masz po prostu wszystkiego. Przedział zamykasz, zasłaniasz zasłonkę, zasypiasz, klniesz siarczyście, kiedy konduktor cię budzi na docelowej stacji.

By zaprowadzić w tym chaosie jakikolwiek porządek, w każdym kolejnym docelowym hotelu zwracasz się oczywiście do wódki-powierniczki. Przynajmniej tego zdołali się nauczyć, że podają mrożoną w rżniętych, kryształowych kieliszkach. Patrzysz przez nie na lśniącą politurę mebli, a na nich rysuje się wtedy topografia widzianej pod kątem szachownicy, od razu z siatką napięć, powidokiem rozgrywki albo jej przepowiednią, zależy czy tak patrzysz po partii, czy jeszcze przed. To ci przynajmniej dodaje odwagi. Pozwalasz bić twoje figury, jakby nic nie ważyły, ufny, że chaos, jaki w ten sposób wytwarzasz, dosłownie zmiecie przeciwnika z szachownicy. Czasami się udaje, kiedy indziej nie, ale gra, ona jedna, znów sprawia ci przyjemność. Mecz jeszcze się nie rozstrzygnął, lecz zmienia się rytm gry, bo w żyłach znów masz ogień, a w oczach przeciwnika wreszcie zaczynasz zauważać strach. I kiedy w drugiej partii z rzędu już-już masz go pokonać huraganowym atakiem, to nagle czujesz, jak pełny masz pęcherz. Chwiejnym krokiem podchodzisz do brzegu sceny, na której gracie. W pośpiechu rozpinasz rozporek i lejesz żółtym strumieniem w stronę zdezorientowanej publiczności, lekko, tak lekko balansując na krawędzi, przez którą się następnie przewalasz. Co robisz potem?
– Proste: przegrywam mecz, a potem się staczam.
– Prawie. Z początku wszystko właśnie tak wyglądało. Ale gdy tylko wyszedłeś z pierwszego ciągu, to mimo że, jak mówiłem, byłeś człowiekiem miasta, poszedłeś na targ, a potem pod swój hotel, z którego jeszcze nie wymeldowałeś się od czasu przegranej, przyprowadziłeś tam krowę. Mleczną. – Po co? – Ano przypomniałeś sobie jakieś babcine mądrości, zgodnie z którymi mleko siłę daje i krzepę, jak również dodałeś do nich kilka własnych przemyśleń. Te z kolei głosiły, że jeśli się krowę własnoręcznie oporządzi, nakarmi i wydoi (co oczywiście robić będziesz po raz pierwszy w życiu), to braknie czasu na myślenie o alkoholu.
– Pomogło?
– Nie od razu. Pierwszego wieczora upiłeś się, wściekły, że hotel kategorycznie odmówił zaopiekowania się twoim nowym nabytkiem. Spałeś do dziewiątej rano, a krowa ryczała, przywiązana do palika przed budynkiem i otoczona wianuszkiem gapiów. Następnego dnia dogadałeś się z jakimś chłopem, by tymczasowo trzymał ją u siebie i wydawało się, że na tym sprawa się skończy. Jednak tak się nie stało. Chodziłeś do zwierzęcia, dawałeś siano, wynosiłeś gówno, doiłeś mleko, a ręce coraz mniej przy tym drżały. Rok później wygrałeś w meczu rewanżowym, choć się Holender starał, jak tylko potrafił.
– Przyznaję, ten on-ja, ten mistrz rosyjski – powiedział Pedro, otwierając oczy – to bez wątpienia wielki człowiek. Chciałbym go kiedyś poznać – odpowiedział Pedro – bo tylko wielcy ludzie miewają pomysły, w których jest naraz i sens, i szaleństwo.

Scroll to Top